Top
Sen J – TUU
fade
1257
single,single-post,postid-1257,single-format-standard,eltd-core-1.0,flow-ver-1.3.1,,eltd-smooth-page-transitions,ajax,eltd-blog-installed,page-template-blog-standard,eltd-header-standard,eltd-fixed-on-scroll,eltd-default-mobile-header,eltd-sticky-up-mobile-header,eltd-dropdown-default,wpb-js-composer js-comp-ver-4.12,vc_responsive
nie-ma-zartow-powazne-zwiazki_ola_szmida

Sen J

Poukładałam deseczki z nazwami każdej części życia. Był to rodzaj etykiet czy emblematów, bo czasem tylko symbol zamiast napisu obwieszczał, do czego je przypisać. Wszystko zostało ułożone, może bez hierarchii, ale na pewno nie przypadkowo. Tworzyły się pewne grupy. Nie było w tym wszystkim kolejności. To, co dotyczyło mojego ja, było na tym samym pułapie, co chmury i słońca.

 

Ulepieni z jednego ukochanego kawałka, tego samego, co dziecko, psy, mama, On, rodzeństwo i litery.

 

Zrobiłam odpowiednie oznaczenia, wszystko umieszczone w specjalnie zaprojektowanych przegródkach. Nawet choroby i apatie, mechanik i inne rzeczy, których się nigdy nie zakłada, nie planuje. Radości także. 

 

Samo projektowanie tego systemu mnie wykończyło, bo to tak chyba nie działa. A co, jeśli babcia Ci tego nie powie, że On może być chybotliwy – kocha nawet, ale nierówno, a ja też nie jestem maszyną. Tyle różnych wersji samej siebie znam, że czasem trudno je rozpoznać. Niektóre są niepowtarzalne, inne zwykłe, codzienne. Przydarzały mi się już inne wersje mojego życia. Niepoważne, nieosadzone w niczym realnym, kiedy byłam tylko plamą akwareli, na dodatek tak rozmytą, że dopiero przez przymrużone oczy można było dostrzec ten kolor – ni to kobalt, ni to błękit, tak świetlisty, jakby chciał zaświecić od istniejącej fluo, których w niebieskościach przecież nie ma wcale.

 

Ten kolor musi się tu faktycznie pojawić z powodu rzadkości występowania w otoczeniu i naturze; jako moc energii, którą uświadomiłam sobie dopiero po przebudzeniu. Do tego momentu ja byłam nim. Tak, na pewno. Ta tożsamość właściwie była wspaniała, mogłam i to i tamto i zagęszczać się i rozwiewać do przejrzystości, bez żadnych napięć, normalnie, jak każdy wokół mnie, choć nikogo nie widziałam, tak byłam skupiona na własnych przemianach i przeistoczeniach. Tylko to zajmowało mój mózg, który był w każdej z moich komórek, a z kolei świadomość tego dawała mi tak wiele radości, że w innej sytuacji czułabym się zawstydzona, tym faktem. A szczególnie jego wyrażaniem, ponieważ jeszcze w innym wcieleniu, do doskonałości doprowadziłam mój mechanizm kamuflażu i uniku. Mimo że porywał mnie często nieogarniony śmiech, jednak z jakiegoś powodu wolałam zachować wstrzemięźliwość i dorosłą powagę.

 

Mam już dosyć tych pytań o wiek, o pełnoletniość, ile można odpowiadać na ciągle to samo pytanie. Tak jakby z powodu mojego śmiechu, szczęścia, można było podważyć moje wszystkie dorosłe i całkiem nieźle przemyślane pomysły dotyczące naszego wspólnego dalszego życia. A właściwie wyobrażenia tylko, bo to przecież i tak, poza moim wyobrażeniem, nikt mnie nigdy o nic nie pytał i nie zabiegał o poznanie tego zdania czy pomysłów – ciągle byłam dzieckiem, razem ze swoim dzieckiem, można było mnie zamknąć na klucz bez pytania.

 

A jednak nie całkiem, a jednak nie zupełnie.

 

To wszystko, moje „zewnętrzne” myślenie i wyobrażanie spowodowały, że usypała się górka nowych możliwości, jak w klepsydrze, jak na usypisku bardzo sypkim, nawet zbyt sypkim, tak niestabilnym, że swoim osuwaniem zagrożonym. Taki plan, w drugim planie, może nawet trzecim, trudno to policzyć, na pewno nie w tym pierwszym widocznym za dnia. O nie.

 

Niewidocznym za dnia.

 

Po prostu wszystko już naprawdę ustaliłam, On – nawet nie wiem, czy był człowiekiem – przekonał mnie tak mocno, że wszystko było postanowione, wszystko.

 

Jak wyprawa na biegun, gdzie jeśli czegoś nie ma, to nie ma skąd wziąć, czy wyczarować, najprostszych rzeczy, nie ma nic. Więc powstał plan, dość detaliczny, wystarczająco detaliczny, by przy zwykłym zaangażowaniu już niczego nie podważać, ani tym bardziej nie kwestionować.

 

Im bardziej zaangażowałam się w organizację, tym bardziej nie było odwrotu, pojawiał się nawet dodatkowy napęd, włączałam swoje turbo na jakiś czas, potem nagle przełączałam się na inny tryb, zapominałam, śniłam na jawie.

 

A przecież od początku byłam zgodna co do jednego, że ta jedna właściwa warstwa to wszystko czego potrzebuję, tak tak. Koniec z mrzonkami, nie chcę ich w mojej głowie.

 

Ale głowa, jej pojemność, podzieliła się na więcej części i choć tego wcale nie chciałam, zbudowała się tam niejedna konstrukcja awaryjna, towarzystwa asekuracyjne i inne bufory dla tych atomowych uderzeń codziennej świadomości.

 

Że nie, że już więcej nie, nie wytrzymam tego, to nie tak miało być. A jak? Skąd to w ogóle wzięłam. Przecież tego wcale nie ma, jak tego nie stworzysz. Tak – to życie. Niestworzone, a przeżyte w jakiejś części, pokazuje możliwości. 

 

W takiej szczelinie podświadomości lub nawet nieświadomości wyhodowałam sobie z nasion następne historie jak kępy lawendy, ucząc się ich od początku. I gdyby nie zapewnienie punktu zbytu, nigdy bym się nie porwała na taką uprawę. Nikt tak nie miał do tej pory, nie znałam w ogóle takich historii, nic nie wskazywało na to, że sprawy przybiorą tak ciekawy obrót.

 

Tyle lat bez powodzenia, tak dużo pracy i energii. Zawiedzione oczekiwania i marzenia. Nic tylko chwast na chwaście. Sadzonki jak zaklęte, trwały w martwocie, czekały na pierwszy deszcz, ale tylko ten jeden, by się ukorzenić, bo potem już poszło. Całą moc czerpiąc z okolicznych pól i horyzontów. 

 

Im słońce bardziej paliło, tym lepiej dla mojej wymarzonej, tej która, wszystko przetrzyma i załagodzi. A jej gorycz z czasem stanie się słodka, bo trudna. Choć tak można myśleć tylko na początku, potem, po latach już wiedziałam, że to moja tajemnica, że to mój dar.

 

Ta wiedza, umiejętność cierpliwości i odpuszczenia. Inaczej niczego by nie było, nawet tych snów. A roztrzaskało się o psy zachodzące, co gorsza tylko raz. Kiedy plan już był dopięty, obgadamy i opisany. Niestety uległ rozsypce, nie wchodząc w żadne odniesienia do filmowych pierwowzorów. Po prostu pomysł na plan polegał na tym, że jest tylko planem, ostatni element w momencie realizacji rozbił się jak niewypalony dzban. Malowniczo i ostatecznie.

 

Nie zabrał mnie tam, gdzie wszystko poza trasą i w wiecznej zmarzlinie. Wczesne jabłka już nie dojrzeją, gdyż historia ta dopełniła się zimą, choć nic nie wskazywało na taki koniec. Kobaltowe błękity o zróżnicowanym natężeniu kryły inne detale tej sytuacji. Niczego nie można być już pewnym. Pozostaje spokojnie przyjąć to nielogiczne zakończenie, nawet jeśli się na nie nie zgadzamy, ponieważ właściwie nie mamy innego wyjścia. Przeczekanie nie wchodzi w grę, należy normalnie włączyć się w codzienny rytm, nawet jeśli początkowo nieznany, z czasem sam nam podpowie, jak za nim podążać. Znaleźć w sobie ten wydawać by się mogło ostatni pokład zgody, akceptacji, wsłuchać się w harmonizujące, choć osobliwe wibracje, i poddać się fali pokoju.

 

___

tekst: Światosława Sadowska

ilustracja: Ola Szmida

znajdź całość TUU